Aż poleje się krew (2007), 158′
reż. Paul Thomas Anderson
Paul Thomas Anderson to z pewnością jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów amerykańskich. Chociaż krytycy często zarzucali mu powielanie narracyjnych schematów znanych z twórczości Roberta Altmana, nietrudno wskazać rozwiązania stylistyczne oraz motywy fabularne, które stanowiłyby o oryginalności filmów autora Boogie Nights. Nie inaczej rzecz ma się z obrazem Aż poleje się krew. Chociaż historia Daniela Plainview – trochę pomysłowego inżyniera, trochę bezwzględnego biznesmena – wydzierającego ziemi drogocenną ropę – ubrana jest w kostium widowiskowej superprodukcji hollywodzkiej, Andersona jak zwykle interesują przede wszystkim relacje międzyludzkie, które wygrywa w kameralnych scenach dialogowych. Tak jak w Magnolii tematem organizującym całość fabuły jest wątek trudnych relacji pomiędzy ojcem a synem, zaś postać Eli – samozwańczego proroka skupiającego wokół siebie grupę ślepo poddanych mu wiernych – zapowiada kolejny obraz reżysera: Mistrza.
Michał Oleszczyk w recenzji, która ukazała się niedługo po premierze filmu, wskazuje na bardziej ogólny, wykraczający poza historyczny czas opowieści, sens zaprezentowanych przez Andersona wydarzeń: „»Aż poleje się krew« to przedziwny, mylący film, zadający więcej pytań niż się z początku zdaje. Finałowa scena, z Danielem i Elim walczącymi ze sobą w pudełkowej scenerii podwójnego toru kręglarskiego, pełna gardłowych inwektyw Day-Lewisa puentowanych piskami Dano, osiąga prawdziwą wielkość: jest komedią absurdalnej przemocy (smakuje Kubrickiem). I dopiero kiedy uświadomimy sobie, że jest to przemoc wyrosła z głodu ropy naftowej; głodu, który kształtuje naszą współczesną geopolitykę, śmiech więźnie w gardle. Film kończy się zdyszanym: I’m finished Daniela (zarazem Skończyłem, jak i Jestem skończony). Szaleństwo tego niezwykłego antybohatera nie byłoby ani w połowie tak fascynujące, gdyby nie szaleństwo reżyserskie, na jakie porwał się Anderson”.