Przejdź do treści

Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem...

Ta zabawna fraza składa się jedynie z pustych słów i dosłownie nic nie komunikuje, a jednak kiedy wyfrunęła z ust Bogusza Bilewskiego w Janosiku, to zaczęła żyć własnym życiem i weszła do zasobów społecznej pamięci językowej. I choć zapewne niewielu jest takich kinomanów, którzy potrafią określić jej ekranowe źródło, to dla jej atrakcyjności nie ma większego znaczenia,  bo świetnie się ją cytuje i powtarza, pomnażając tym samym jej humorystyczny potencjał.

Skrzydlate słowa, perełki dowcipu, kalambury, bon moty, szlagworty, punch-lines – jak je nazywają hollywoodzcy scenarzyści – od czasu do czasu ulatują z  ekranu i trafiają na ulicę, do mowy potocznej, początkowo jako znak pewnego wtajemniczenia w kinową wspólnotę, która zna ich genezę, a później mogą zatracić swój rodowód, stając się już tylko przejawem refleksu i błyskotliwego poczucia humoru. Paradoks polega na tym, że częstokroć do filmu trafiły dzięki słuchowi i wrażliwości językowej scenarzysty, któremu taki klejnocik wpadł do ucha właśnie na ulicy lub „w pięknych okolicznościach przyrody”, zanotował go, a potem wziął na warsztat, oszlifował i obdarzył nią tę postać, do której najlepiej pasowała. Reszta – ale nie mniej ważna – należała do aktora, który dzięki swojemu kunsztowi wykonawczemu nadał jej na tyle sugestywny kształt intonacyjny, że poszybowała w pozakinową przestrzeń, zyskując niebotyczną popularność.

Tajemnicze i niedocieczone są przyczyny kariery tych, a nie innych zwrotów czy całych sekwencji polsko-polskich rozmówek filmowych. Jest rzeczą oczywistą, że niezbędnym warunkiem ich wzlotu muszą być tak zwane filmy kultowe. A każde kolejne pokolenie uwielbia inne tytuły i tym samym inne repliki je bawią. Zapewne już tylko garstka stuletnich widzów pamięta – jeśli pamięta? – ripostę Cud, miód, ultramaryna! z komedii Ada, to nie wypada z 1936 roku. A film ten, którego już sam tytuł z wdziękiem wabił widza, roił się od wielu brawurowych kwestii, że przytoczę choćby tylko tę: Jeśli ci wódka przeszkadza w pracy, to przestań pracować.

Zresztą jeśli udać się tym wyjątkowo w polskim kinie obiecującym, alkoholowym tropem, który pobudza biesiadną inwencję, to znajdziemy tam  mnóstwo prześmiesznych dialogów „na cztery nogi”. Mnie na przykład ciągle rozśmiesza ten zasłyszany w Drogówce:

– Ty wiesz, że picie skraca życie o połowę. Ile masz lat?

– Trzydzieści sześć.

– A widzisz, a gdybyś nie pił, to miałbyś siedemdziesiąt cztery.

Na tej drodze chciałbym też zwrócić uwagę na znacznie bardziej dyskretne i finezyjne poczucie humoru, jakie kryje się w scenie efektownego otwarcia sali bankietowej w Popiele i diamencie, kiedy to prezydent miasta Święcki chwali suto zastawiony stół, na co restaurator Słomka skromnie odpowiada: Mam nadzieję, że wygląd w smaku okaże się jeszcze lepszy. Jaki był efekt tego smaku, trudno zapomnieć, bo obraz pijackich ekscesów Drewnowskiego w wykonaniu Kobieli należy do najbardziej groteskowych scen w polskim kinie.

Im bliżej naszych czasów, tym zabawniejszych przykładów jest więcej i tym trwalszy ślad odcisnęły w naszej pamięci. Prawdziwe kopalnie językowego dowcipu i skrzydlatych fraz niosą w sobie Sami swoi, Stawka większa niż życie, Rejs, Miś, Seksmisja, Psy, Dzień świra Ranczo. Zapewne kinomani wymienią znacznie więcej filmów skrzących się zabawnymi dialogami. Mamy złotą polską jesień, pora kasztanów. Zachęcamy do przysyłania najlepszych na naszą stronę.

Jasne tło. W centrum portret starszego mężczyzny z profilu. W dłoni trzyma mikrofon.
Tadeusz Szczepański
profesor, historyk filmu, krytyk, tłumacz, kulturoznawca, profesor PWSFTviT w Łodzi, autor książek, artykułów i przekładów

Filmowe skrzydlate słowa

Skrzydlate słowa to krótkie cytaty. Mogą być powiedzonkami osób publicznych, przeważnie jednak są to kilkuwyrazowe wyimki z utworów literackich, niekiedy same ich tytuły. Wyfrunąwszy z tekstów skrzydlate słowa funkcjonują poza swoimi macierzystymi kontekstami, przez użytkowników języka są reprodukowane z pamięci, czy to na zasadzie wiernych cytatów, czy też jako wyrażenia będące ich negacją, streszczeniem, parafrazą, aluzją, a często żartem. Na status skrzydlatych słów liczyć mogą frazy zgrabne, trafiające w sedno sprawy, otwierające przestrzeń dla atrakcyjnej aluzji czy żartobliwej puenty. Pod względem formy i funkcji przypominają związki frazeologiczne oraz przysłowia. Za szczególnie ważną cechę skrzydlatych słów uważa się bowiem z jednej strony zakodowanie tych jednostek w pamięci zbiorowej użytkowników języka jako gotowych całostek służących do budowania tekstów, z drugiej zaś ich potencjał do nabywania dodatkowych sensów, przewrotnych walorów stylistycznych i wartościujących.

Obfitość i różnorodność polskich filmowych skrzydlatych słów zaskakuje, z pewnością można by z nich ułożyć słownik. Zanim to się stanie, nie roszcząc sobie pretensji do wyczerpania tematu, pozwalamy sobie dokonać krótkiego ich przeglądu.

                        Przepraszam, że ja tutaj wtrącam swoje alibi

Warto pamiętać, ze film dźwiękowy pojawił się w naszym kraju w momencie (przełom lat 20. i 30. XX w.), kiedy większość jego mieszkańców mówiła jeszcze wyraźnie różniącymi się od siebie gwarami i regionalnymi odmianami polszczyzny. A wielkie gwiazdy dźwiękowego „teatru świetlnego”, które aktorskie szlify zdobywały w prawdziwych teatrach, mówiły z ekranu inteligencką, staranną polszczyzną nawet wtedy, gdy grały bohaterów proletariackich lub ludowych. Dopiero we „Włóczęgach” Michała Waszyńskiego z 1939 r. lwowską polszczyzną mówią komiczni Szczepko (Kazimierz Wajda) i Tońko (Henryk Vogelfänger), ale już nie grana przez Stanisławę Stępniównę panna Krysia, także rodowita lwowianka. Bo gwary i regionalne odmiany polszczyzny pojawiały się w przedwojennych filmach niemal wyłącznie w kontekście komicznym i to bardzo mocno oddzielone od wszystkiego, co wzniosłe, patetyczne tragiczne. Poprzedzone wyraźnym „puszczeniem oczka”, że oto film zawiesza swoją misję propagowania polszczyzny starannej, inteligenckiej i cytuje coś, czego publiczność naśladować nie powinna. A publiczność takie „oczko” od twórców filmu przyjmowała z entuzjazmem także wtedy, gdy komicznym, bo plebejskim postaciom kazali oni popełniać bardzo wyraźne błędy frazeologiczne czy też używać modnych obcych wyrazów w niepoprawnych znaczeniach. Własnoręcznie teraz miłość przeżywam (zamiast: „osobiście”, z filmu Każdemu wolno kochać), Przepraszam, że ja tutaj wtrącam swoje alibi (zamiast: „trzy grosze”, cytat z filmu Pieśniarz Warszawy), na skojarzeniu cech negatywnie kojarzących się bazuje słynne wyrażenie zakalec rodzinny (zamiast: „zakała rodziny”, powiedzonko z filmu Niedorajda), źródłem humoru stało się także powiedzenie Gadająca maszyna – fonograf – ostatnie słowo politechniki! (zamiast: „ostatnie słowo techniki”, z filmu Antek policmajster). Wychwycenie takich błędów wymagało już od drobnomieszczańskiego kinomana pewnego językowego obycia i pozwalało mu się poczuć inteligentem pełną gębą. Powiedzonka, których efekt humorystyczny wynikał z błędów językowych przenikały do codziennych rozmów jako skrzydlate słowa, a ci, którzy je ze stosownym zaznaczeniem ironii powtarzali, zyskiwali opinię nie tylko znawców kina, ale także ludzi dowcipnych i dusz towarzystwa. Nic więc dziwnego, że producenci filmowi zatrudniający scenarzystów nawet bardziej niż na umiejętność wymyślania wartkich, spójnych i wiarygodnych fabuł i postaci zwracali uwagę na ich umiejętność podsłuchiwania czy też wymyślania podobnych frazeologicznych łamańców. Szukali ich często wśród rewiowych komików-improwizatorów i gazetowych felietonistów. To właśnie takim zdolnościom zawdzięczali swoje błyskotliwe kariery tacy scenarzyści, jak Konrad Tom, Napoleon Sądek, czy Emanuel Schlechter. A całkiem nieźle dorabiali przy „dośmieszaniu” dialogów literaci: Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stefan Wiechecki.

Scenarzyści dbali o to, by wśród ich bohaterów znaleźli się tacy, których publiczność oceni jako nowoczesnych i znakomicie sobie radzących w trudnej, kryzysowej współczesności: inżynierów płci obojga, automobilistów, sportowców, prezenterów radiowych, bywalców modnych dansingów. Tacy zaś posługiwali się językiem nowoczesnym, modnym, godnym naśladowania. Spotkamy więc w międzywojennych filmach mnóstwo wyrazów, wyrażeń czy zwrotów zaczerpniętych z miejskiej potoczności, którym fakt wypowiedzenia ich przez modnych aktorów z kinowego ekranu nadał dodatkowy impet i wprowadził do potoczności uniwersalnej. Takie wyrazy, jak np. bryndza – ‘bieda’, flota – ‘pieniądze’, kwaśny – ‘zmartwiony’, klawy – ‘znakomity, świetny’, plaża – ‘zastój w interesie’, dostały się do filmu z języka warszawskich kawiarni i rewii, a z filmu trafiły do polszczyzny ogólnej.

Nieodłącznym elementem lekkiej przedwojennej komedii była piosenka. Często autorstwa wybitnych tekściarzy obdarzonych fenomenalnym słuchem językowym: Tuwima, Słonimskiego, Hemara, Andrzeja Własta, Ludwika Starskiego. Oni podchwytywali ukazujące na wielko- i małomiejskiej ulicy efemeryczne słowa czy frazy, które być może znikłyby tak szybko, jak się pojawiły, gdyby nie film i piosenka. A skoro zabrzmiały z ekranu, wkrótce powtarzane były przez wszystkich. Ot, takie choćby jak wyrazy podziwu dla kobiecej urody: Rasa – klasa – nogi! (Jaśnie pan szofer Waszyńskiego),  Baby, ach te baby, człek by je łyżkami jadł! (Zabawka Waszyńskiego). Albo słowa uznania dla wszelkich zalet męskich: Nie laluś, cacuś, nie klituś-bajduś lecz ktoś!, tudzież dla sprytu i mądrości: Kantuś-spinozuś, nasz cudowny bubuś (Wacuś Waszyńskiego). Z języka biuralistów trafiło do potocznej polszczyzny Zaraz biorę od szefa a’conto (Piętro wyżej Leona Trystana), od bywalców zaś nocnych klubów Seksapil to nasza broń kobieca (Piętro wyżej). Natomiast zakochani wszelkiej proweniencji do dziś powtarzają sobie Miłość ci wszystko wybaczy (Szpieg w masce).

Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział

Film powojenny dzielił się już swoją misją tworzenia ogólnopolskiej polszczyzny z coraz powszechniejszym radiem, a od drugiej połowy lat 50. także z telewizją. Jednak zachował zdolność kreowania skrzydlatych słów, i to nie tylko takich o żartobliwym czy ironicznym charakterze, ale i pełnych patosu. Na przełomie lat 50. i 60. XX wieku bywalcy knajp cytowali nazwiska poległych towarzyszy Maćka Chełmickiego z filmu Popiół i diament Andrzeja Wajdy, kończąc gromko wypowiedzianym przez Andrzeja my żyjemy!. Chłopcy w czułych rozmowach z dziewczętami z kolei cytowali Maćka mówiącego do Krystyny (Znamy się dopiero parę godzin, a mnie się zdaje, jakbyśmy znali się już bardzo dawno). Dorosłe zaś kobiety studziły patriotyczne perory swoich mężów cytatem z tragikomicznego Zezowatego szczęścia Andrzeja Munka: Pamiętaj, że oprócz ojczyzny masz jeszcze żonę.

Cham się uprze i mu daj!

Oczywiście w latach PRL najczęściej i najtrwalej trafiały do szerokiego obiegu filmowe cytaty o komicznym czy ironicznym charakterze, które trafnie, choć metaforycznie, opisywały skrzeczącą rzeczywistość Polski Ludowej. Pojawiło się wielu reżyserów (m.in. Sylwester Chęciński, Andrzej i Janusz Kondratiukowie, Marek Piwowski, Stanisław Bareja) oraz scenarzystów (m.in. Janusz Głowacki, Jan Himilsbach, Jacek Fedorowicz, Stanisław Tym) obdarzonych szczególną umiejętnością podsłuchiwania i naśladowania języka, który był mieszanką mowy awansujących mas na swój sposób przejmujących inteligenckie aspiracje kulturalne, urzędniczo-partyjnej nowomowy, ostrożnej aluzyjności. Kto więc chciał podkreślić istniejące w PRL uprzywilejowanie osób urzędowych, mówił: Służbowo, na statek (Rejs, reż. M. Piwowski), kto zaś mówił o powszechności skrywanych przed władzami interesów i interesików, dodawał znacząco: Jakby co, to to jest posag Lusi (Nie ma róży bez ognia, reż. S. Bareja, nota bene, tu sam tytuł zyskał status skrzydlatego słowa). Nic tak dobrze nie charakteryzowało wielu peerelowskich oficjeli niższego i wyższego szczebla, jak odwołanie się do Misia S. Barei: Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział. Szarzyznę i powszechnie odczuwaną beznadziejność peerelowskiego życia przywoływało się kolejnymi cytatami z Barei: Ja to mam proszę pana dobre połączenie (Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz) lub Czy ja palę? Ja palę cały czas!. Już u schyłku istnienia Polski Ludowej powszechnie zaznaczano dystans do jej rzeczywistości powiedzonkami z Kingsajzu Juliusza Machulskiego: On nową szufladę miał dostać albo To jest moja ojczyzna, Kafkowską wręcz bezradność jednostki wobec machiny systemu zasadzającego się na samowoli urzędników i lekceważeniu praw obywatela wyrażała słynna fraza z Misia S. Barei – cham się uprze i mu daj!, wsparta dodatkowo powiedzeniem, że trzeba wpuszczać w krawatach, bo powszechnie wiadomo, że klient w krawacie jest mniej awanturujący się.

Inteligencki dystans do obyczajów mas można było podkreślić powiedzonkiem Nie zawieram znajomości na ulicy (Dziewczyny do wzięcia w reż. J. Kondratiuka) czy Nawet nie wiesz, jak się ubawimy. Poznasz Stefana (Wniebowzięci, w reż. A. Kondratiuka) albo – z odpowiednią modulacją głosu: Moja żona, Zofia! (Miś S. Barei). Powiedzonka z cyklu komedii Chęcińskiego o Kargulu i Pawlaku (Władek, podejdź no do płota, jak i ja podchodzę czy Nadejszła wielkopomna chwila) przywoływane były powszechnie dla ironicznego podkreślenia uroczystego charakteru przemowy, wygłaszanej zwłaszcza w pięknych okolicznościach przyrody, i niepowtarzalnych.

                                               I cały misterny plan też w ….

Skrzydlate słowa coraz częściej pełnią funkcję eufemizmów, są wyrażeniami, które pomagają mówić ładnie lub zabawnie o czymś brzydkim, przeważnie osłabiają siłę rażenia wulgaryzmów. Trudno tu je wymienić, wystarczy wspomnieć parę państwa Siarzewskich, brawurowo granych przez Katarzynę Figurę i Janusza Rewińskiego.

Oczywiście całe mnóstwo pochodzących z filmów skrzydlatych słów przytaczano wyłącznie dla zabawy, podkreślenia znajomości popularnych filmów i błyskotliwości przytaczającego. Często służą grze towarzyskiej, zabawie słowem czy nawet eufemizacji. Aby biegle się nimi posługiwać, trzeba znać zarówno ich macierzysty kontekst, jak i nabudowany na nim mniej lub bardziej subtelny kontekst kulturowy.

Izabela Winiarska-Górska
językoznawca, wykładowca w Zakładzie Historii Języka Polskiego i Dialektologii Uniwersytetu Warszawskiego
Jarosław Górski
polonista, nauczyciel i dziennikarz. Autor kilkuset artykułów publicystycznych i popularyzujących różne dziedziny sztuki. Wkrótce ukaże się jego najnowsza książka, o Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu.
Czarna plansza. Na niej białe logotypy: Ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego, Narodowe centrum kultury. Biała, pionowa kreska. Logotyp: Ojczysty - dodaj do ulubionych. W dolnej części tekst: Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach programu Ojczysty - dodaj do ulubionych 2020.
Skip to content